O szufladkowaniu miłości

Natykam się ostatnio na strzępy dyskusji o pani doktor z PAN-u, która śmiała napisać, że jej zdaniem Rudego i Zośkę, bohaterów Szarych Szeregów i lektury Kamienie na szaniec, łączyło uczucie będące więcej niż przyjaźnią. Nie zamierzam na ten temat spekulować, bo nie mam ku temu danych, a nawet nie chce mi się iść do biblioteki, żeby rzeczoną książkę wypożyczyć. Zastanawia mnie natomiast, co takiego strasznego i obrazoburczego jest w tym, że kobieta pisze o „miłości nieznającej granic” i tylko bardzo delikatnie sugeruje, że mogło to być uczucie nie całkiem platoniczne.

Czasem mam wrażenie, że niektórzy ludzie nie rozumieją w ogóle idei miłości. Jak czytam te wypowiedzi, komu co staje na widok kogo albo kto komu co wsadza i gdzie, to chce mi się rzygać. A gdzie miejsce na uczucia, na patrzenie sobie w oczy, pisanie wierszy, przytulanie się i wszystkie te rzeczy, które robią zakochani? One też są „be”?

Wiem, że już kiedyś popełniłam podobny tekst, ale chyba pora na więcej dosłowności. Potrzebowałam czterdziestu lat życia, żeby dojść do wniosku, że cała idea orientacji seksualnej jest dla mnie abstrakcją. Oczywiście to wyłącznie moje odczucia i zdaję sobie sprawę, że wiele osób czuje inaczej. Mnie osobiście zawsze coś nie pasowało w tym podziale i mniej więcej od szkoły średniej czułam pod skórą, że nie jestem całkiem hetero, ale nie jestem też homo. Raz nawet, prowadząc na studiach dyskusję o homoseksualizmie, powiedziałam (głównie tytułem prowokacji), że jestem bi, co wszyscy równo olali, bo bi to jesteś, jak śpisz z osobami obojga płci, a nie jak ci się coś roi.

No więc według tego raportu, którego lekturę notabene polecam, jestem bi, ponieważ jego definicja biseksualizmu zawiera m.in. „People who see their attraction as ‘regardless of gender’ (other aspects are more important in determining who they are attracted to)”. Słowem – nie chodzi o to, że pociąga mnie jakaś płeć (lub obie), tylko że pociąga mnie coś w danej osobie – jej uśmiech, głos, zachowanie czy co tam jeszcze – a to, jakiej płci jest ta osoba, ma znaczenie drugorzędne.

Oczywiście trudno mówić o drugorzędnym znaczeniu płci, gdy się żyje w heteromatriksie. Heteromatriks to pojęcie kulturoznawcze, o którym wiem tyle, ile przeczytałam tutaj, ale kiedy pierwszy raz spotkałam się z tym słowem, pomyślałam o filmie Matrix i o tym, że żyjemy w takim sztucznie wykreowanym świecie, z którego trudno się wydostać. Nie wiadomo zresztą, czy warto, bo świat istniejący poza Matriksem nie jest przyjemny, o czym wiedzą ci, którzy film obejrzeli. W kulturze heteromatriksa (czyli heteroseksualnej matrycy kulturowej) każde uczucie do osoby tej samej płci jest odstępstwem od normy, przez co staje się obarczone wątpliwościami, czy aby coś ze mną nie jest nie tak, co powie druga strona, jeśli wyjawię jej swoje uczucia, albo czy będziemy musiały/musieli się z nimi ukrywać przed społeczeństwem, a może nawet przed rodziną i przyjaciółmi. Gdyby nie te obawy, zaryzykuję opinię, że par jednopłciowych byłoby znacznie więcej.

Osobiście podoba mi się model, w którym za normę uznaje się to, że można się zakochać w osobie dowolnej płci. I nie widzę potrzeby nazywania tego w kategoriach orientacji. A słowo „biseksualny” mi się nie podoba, po pierwsze dlatego, że osoby określane tym słowem są atakowane hejtem ze wszystkich stron, po wtóre zaś dlatego, że doświadczenia i odczucia takich osób są zbyt zróżnicowane, by je pakować do jednego worka.

Dodaj komentarz