absolut

ABSOLUT

I rzekł Pan do swego ludu: Nie postawisz na tej ziemi nic, czego by nie pobłogosławiła moja ręka. Lecz Birkut za nic miał Pańskie słowo. Zbudował dom i zapełnił go ludźmi, nie prosząc Pana o zgodę. I przeklął go Pan, i wyrwał dom z ziemi swojej, aby po wiek wieków dryfował w przestworzach. A wtedy lud domu odwrócił się od Pana i począł czcić Birkuta jako boga swego.

 Genezis (Testament, II w. p.u.E.)

Pierwszy raz usłyszałem go krótko po przeprowadzce. Nasza rodzina padła ofiarą ogólnodomowego kryzysu i musieliśmy się wyprowadzić z apartamentu w centrum. Zewnętrzne korytarze oferowały przyzwoite mieszkania po niższej cenie, bo ci, którzy mieli pieniądze, woleli wieść spokojny żywot w głębi domu.

Początkowo bałem się mieszkać w pokoju z oknem. W centrum straszyliśmy się historiami o jęczącym w szczelinach wietrze, piorunach i wilgoci, która rozmiękcza mózg. W rzeczywistości za oknem panowała zwykle kompletna cisza i szaruga. Szybko zacząłem się łapać na tym, że z utęsknieniem wyczekuję burzy, huku grzmotów i widoku błyskawic rozświetlających pustkę. Ale jedynym spektaklem, jaki niekiedy miałem okazję oglądać, były krople deszczu ściekające po szybie. Lubiłem patrzeć na te krople. Niektóre wisiały godzinami w tym samym miejscu, nie mając siły spłynąć, a inne pędziły w dół jak szalone, rozpłaszczając się w końcu o framugę. Ciekawe, że bardziej współczułem tym pierwszym.

Pewnej nocy usłyszałem ten dźwięk. Brzmiał jak turkot pracującej maszyny, ale przybliżał się i oddalał, jakby ta zmieniała położenie. Początkowo w ogóle nie przyszło mi do głowy, że dźwięk może dobiegać spoza domu. Pytałem rodziców i sąsiadów, czy coś słyszeli, ale wszyscy zgodnie zaprzeczali. Aż pewnego razu natknąłem się na gościa, który powiedział:

– To pewnie maszyny w piwnicy hałasują.

Nigdy przedtem nie zastanawiałem się, co jest w piwnicy. To było strasznie daleko. Mój tata uczestniczył kiedyś w wycieczce zakładowej na pierwsze piętro; zwiedzali fabrykę guzików. Mówił potem, że wszystko tam jest inne: moda, fryzury, boazerie… Tylko guziki były takie same, bo importowaliśmy je stamtąd.

Ale piwnica? Jak, na Birkuta, miałem się tam dostać – ja, trzynastoletni chłopiec, który ledwie sobie radził z procedurą teleportacyjną z domu do szkoły i z powrotem? Kiedyś nawet pomyliłem kod, wyszedłem z kabiny w niewłaściwym korytarzu i musiałem się zwrócić o pomoc do policji, która odstawiła mnie do szkoły. Omal się wtedy nie spaliłem ze wstydu. Kumple, o dziwo, wcale się ze mnie nie śmiali, tylko wypytywali, jak tam jest, w tych innych korytarzach.

– Tak samo – mówiłem. – Tylko ludzie obcy.

Kiedy jeszcze starym dobrze się wiodło, kilka razy spędziliśmy wakacje w kompleksie parkowo-jeziornym, położonym w bocznym skrzydle naszego piętra. Ojciec dostawał w pracy specjalne kupony z pieczątką i szedł z nimi do urzędu, gdzie musiał stać w długiej kolejce po kody. Ale było warto. Niejedna rodzina mogła tylko pomarzyć o spędzeniu tygodnia wśród drzew, jezior i plaż. Teraz wyglądało na to, że i dla nas te czasy minęły, a ja zyskałem w zamian wątpliwy przywilej codziennego krążenia między slumsami a ekskluzywną, jak na mój obecny standard życia, szkołą w centrum. Starym bardzo zależało na tym, żebym się dobrze wyedukował. Ja sam byłem już raczej znużony tymi rytuałami. Mimo to po epizodzie z pomyłką kodu trochę żałowałem, że od razu poszedłem na policję zamiast powłóczyć się trochę po obcych korytarzach.

– Jakie maszyny? – zapytałem.

– Hydrofory – powiedział facet. Miał roboczy strój i niezbyt inteligentne, lecz życzliwie patrzące oczy. – Urządzenia, które doprowadzają wodę na piętra. Ja się nimi opiekuję – dodał z dumą.

– Niech mnie pan tam zabierze!

Podrapał się w głowę.

– A jak potem powiedzą, że cię porwałem?

– Co pan. Ja tylko chcę je zobaczyć i wracam.

– Dobra – zgodził się w końcu. – Bądź tu jutro rano, o szóstej.

Wymknąłem się, gdy starzy jeszcze spali. Czekał. Wsiedliśmy do kabiny, facet wystukał kod. Czułem, jak mi flaki latają w środku. Widać teleportacja w linii pionowej musiała się wiązać z takimi sensacjami.

– Jak masz na imię? – zapytał mój towarzysz.

– Mandu.

– Pierwszy raz w takiej podróży, co Mandu? – Już byliśmy na dole, już piwnica stała przed nami otworem.

Podróż, skąd ja znałem to słowo. Pewnie nas nim straszyli na lekcjach religii.

– Słyszysz?

Usłyszałem.

– A innych maszyn tu nie ma?

Spojrzał pytająco.

– To nie to – powiedziałem markotnie. – Fajnie śpiewają – dodałem pospiesznie – ale inaczej. Tak jednostajnie, bum, bum, bum. Jak wieloryby w oceanarium. A ta moja… Ta moja tak turkocze, tu tum, tu tum, tu tum… I najpierw się przybliża, a potem oddala, jakby… jakby się przemieszczała.

– Przemieszczała? Jakby chodziła, znaczy?

– Mhm. Tylko szybciej. W każdym razie tak to brzmi.

– Takich cudów to tu nima, Mandu. To jak, chcesz zobaczyć te hydrofory?

Pokiwałem smętnie głową. Fakt, po co maszyny miałyby chodzić, skoro w dziesięć sekund można je wyteleportować w dowolne miejsce? Wyobraziłem sobie taką maszynę, jak się stacza po schodach albo pnie w górę, i omal nie parsknąłem śmiechem. Ale w gruncie rzeczy było mi strasznie, strasznie smutno.

Hydrofory. Duże, dudniące, rozedrgane. Pogłaskałem jeden. Był ciepły. W całym pomieszczeniu było zresztą ciepło i przytulnie. Nie miałem ochoty stamtąd wychodzić, mierzyć się z życiem. Ale facet uwinął się z przeglądem raz dwa.

– Chodź, Mandu – mówi. – Zobaczymy, co słychać u palacza.

Powlokłem się za nim.

Palacz był starym dziadkiem w powalanym sadzą kombinezonie.

– Cześć, Kurek – przywitał mojego towarzysza. – Maszyny w porządku?

– W porządku, Szufla – odparł hydraulik. – Przyprowadziłem ci gościa.

– O, witaj. – Palacz podał mi osmaloną dłoń. – Co słychać na górze? Ten – wskazał Kurka – ciągle mi tylko opowiada o awariach.

– Chłopak szuka jakichś maszyn, które hałasują w nocy – wyjaśnił Kurek. – Myślałem, że chodzi o hydrofory, ale mówi, że to nie ten dźwięk.

– Maszyn? – zainteresował się Szufla. – Był tu już jeden, co je niby słyszał, lata temu. Łaził tu i łaził, nie chciał wracać na górę. W kółko gadał, że musi znaleźć maszynę, która się przybliża i oddala. Potem już całkiem mu się we łbie pomieszało. Mówił, że maszyna ma dla niego jakąś wiadomość. Wiadomość od przodków, powiadał. W końcu go zabrali.

– Dokąd?

Szufla nakreślił kółko na czole.

– Na siódme.

Na siódmym piętrze mieścił się wielki kompleks szpitalny.

– Był pan tam? – zapytałem Kurka.

– Nie, oni mają swoich ludzi… Ale ciotka kiedyś u nich sprzątała.

– Muszę się tam dostać – powiedziałem – i znaleźć tego faceta.

– Co ty, chłopcze – mruknął Szufla. – Pewnie już dawno kopnął w kalendarz.

– Pamięta pan, jak się nazywał? – nie ustępowałem.

Szufla potarł palcem skroń.

– Zaraz… Pro… Prokop nie… jakoś tak… Poro… Pororok!

– Daj spokój, Szufla – żachnął się hydraulik. – Mącisz chłopakowi w głowie. – To jak, Mandu? – zwrócił się do mnie. – Wracasz na górę czy mam cię tu zostawić?

Wróciłem z nim na trzecie. Miał coś do roboty w innym kwartale, więc go pożegnałem, zapewniając, że sam trafię do domu. W rzeczywistości miałem inne plany.

– Przepraszam – zagadnąłem bez namysłu na widok dwóch gości w białych kitlach – muszę się dostać na siódme piętro. To pilne.

Przez chwilę patrzeli na mnie bez słowa.

– A co – zapytał w końcu jeden – szukasz kogoś?

– Ja… – Zaciąłem się. – Tak, właśnie. Mój wujek jest w szpitalu. To znaczy pracuje tam, chyba sprząta. Nie widziałem go parę lat. A teraz mama zmarła i… no i zostałem sam. Jeśli go nie znajdę, to – pociągnąłem nosem – zabiorą mnie do pokoju sierot.

– Nie utrzymywaliście kontaktów, a teraz chcesz mu się zwalić na głowę? – zapytał drugi facet. Wyglądał na inteligentniejszego i bardziej podejrzliwego niż pierwszy.

Wzruszyłem ramionami.

– Sam potrafię o siebie zadbać. Chodzi tylko o to, żeby podpisał papierek.

Pierwszy facet spojrzał na zegarek.

– Chodź – powiedział. – Może cię ktoś podrzuci.

Ruszyłem za nimi. Po chwili marszu weszliśmy do pomieszczenia z czerwonym krzyżem na drzwiach. Było tam kilka osób.

– Chłopak chce się dostać na siódme – powiedział bardziej dobroduszny z moich opiekunów. – Podobno pracuje tam jego wujek.

– Jak się nazywa? – zapytała kobieta o surowym obliczu, podnosząc głowę znad papierów.

– Angus de Covadonga Wilson – wyrecytowałem gładko.

– A ty?

– Mandu Geor. Po matce Wilson.

– Masz jakiś dokument? – zapytał ten podejrzliwy.

Wyjąłem legitymację szkolną. Wziął, pokazał kobiecie.

– O trzeciej transportujemy pacjenta – powiedziała. – Czekaj pod drzwiami, to cię zabierzemy.

Bałem się, że sobie zostawi legitymację, ale na szczęście nie przyszło jej to do głowy. Wyszedłem z pokoju, uprzedzająco delikatnie zamykając drzwi. Czekały mnie cztery godziny włóczenia się po obcej dzielnicy. W dodatku byłem tak głodny, że aż mnie mdliło.

Na placu zabaw siedziało paru ćpunów, niewiele starszych ode mnie. Podłączali się do podręcznego kompa i bredzili o jakimś życiu pozadomowym.

– A ty tu czego? – burknął w końcu któryś.

– Niczego – odburknąłem. – Czekam na kogoś.

Chcieli mnie przegonić, więc im wyjaśniłem, że o trzeciej pewna lekarka ma mnie zabrać na siódme.

– Mój wujek pracuje w szpitalu – wyjaśniłem, bo wyglądali na wystraszonych.

To ich uspokoiło.

– Chłopaki – powiedziałem, czując, że pierwsze lody zostały przełamane – nie macie czegoś do żarcia?

Dali mi paczkę chrupek. Sięgnąłem po portfel, ale chłopak wyglądający na przywódcę powstrzymał mnie gestem.

– Wsadź se swoją kasę. Chcemy czegoś innego.

Wyjął z kieszeni maleńką dyskietkę z nadrukiem „Loco 2105”.

– Przyniesiesz nam z siódmego takie dyski. Kwartał D, pokój 107.

– Co to jest?

– Sny wariatów.

– Podłączacie się do nagranych snów? – Pierwszy raz słyszałem o czymś takim.

– Ekstra faza, koleś. Wszystkim tym czubkom śni się to samo. Tu tum, tu tum, tu tum. – Herszt bandy zaniósł się śmiechem.

Zrobiło mi się zimno.

– Maszyna.

– Pociąg, koleś! Maszyna, która pędzi z prędkością stu kilosów na godzinę, a ty w niej siedzisz i wyglądasz przez okno! Tu tum, tu tum, tu tum. Co widzisz?

– Chmury.

– Blisko. Już wiesz, że jesteś poza domem. Ale nie masz pojęcia, co tam jest.

– To tylko sny wariatów – mruknąłem bez przekonania.

– Przynieś nam je. Łap wszystkie dyski z napisem „Loco”.

– Dobra – powiedziałem, choć byłem pewien, że szybko tam nie wrócę. Musiałem się dowiedzieć, jaką wiadomość ma dla mnie maszyna. Musiałem znaleźć Pororoka.

O trzeciej stawiłem się w punkcie pogotowia i wsiadłem do kabiny wraz z lekarką, sanitariuszem i chorym, którego trzeba było wnieść na noszach. Początkowo miał nam towarzyszyć jeszcze jeden sanitariusz, ale lekarka uznała, że skoro już zajmuję miejsce, mogę przynajmniej się na coś przydać. Gdy tamci dwoje byli odwróceni, chory ukradkiem wcisnął mi w dłoń zmiętą kartkę. Sprawiał wrażenie bardzo zmęczonego, ale kiedy skinąłem głową, oczy na moment mu pojaśniały.

Po zaniesieniu pacjenta do izby przyjęć oddaliłem się pod pozorem skorzystania z ubikacji, nie czekając, aż lekarka zapyta kogoś o Angusa de Covadongę. Szedłem żwawo, nie rozglądając się, jakbym miał jasno wytyczony cel. W rzeczywistości nie miałem pojęcia, co robić. Chciałem znaleźć Pororoka, wykraść dyskietki, dowiedzieć się czegoś o maszynie, a tymczasem musiałem uciekać, bo każda mijana osoba mogła nabrać podejrzeń albo całkiem rutynowo sprawdzić moją tożsamość i odesłać mnie do mamusi.

Przypomniałem sobie, że mam w kieszeni gryps od chorego z kabiny. Przystanąłem w jakiejś wnęce i odszukałem go.

„Dr Alvaro Pereira” – napisano na kartce.

Wzruszyłem ramionami. Niby co, miałem się uganiać po całym piętrze za doktorem Pereirą, żeby mu przekazać, że pytał o niego jakiś pacjent? Tylko zwróciłbym na siebie uwagę. Potem jednak pomyślałem, że mógłbym wykorzystać to nazwisko, żeby się dostać do pokoju 107. Na piętrze pracowało wielu lekarzy; z pewnością nie wszyscy się znali. Musiał istnieć jakiś rejestr personelu medycznego. Zapukałbym, udając, że szukam doktora Pereiry, i powęszył trochę, nimby mnie dokądś odesłali…

Ruszyłem w poszukiwaniu sali 107. Nie była daleko. Zapukałem, odczekałem przepisowe pół sekundy, po czym nacisnąłem klamkę.

W środku siedział gość w rozpiętym fartuchu lekarskim i czytał gazetę.

– Dzień dobry – powiedziałem, przestępując z nogi na nogę. – Szukam mojego wujka, doktora Pereiry. Dokąd mam się udać?

– Poczekaj tu chwilę – rzekł facet, po czym, jak gdyby nigdy nic, wstał i wyszedł, zostawiając mnie samego w pokoju. Rozglądałem się gorączkowo. W rogu stało biurko z szufladami, na nim komputer. Otworzyłem jedną z szuflad, potem drugą. Są! Przerzucałem w pośpiechu pudełka z dyskietkami, szukając napisu „Loco”. Jest! Usłyszałem energiczne kroki na korytarzu. Złapałem całe pudełko i wyjrzałem. Cholera. W moją stronę szło szybko dwóch strażników.

Rzuciłem się do ucieczki, nie wypuszczając pudełka z rąk. Niech to szlag. Powinienem był się domyślić. Facet nie wyszedłby tak po prostu, zostawiając mnie w pokoju bez nadzoru. Musiał wiedzieć, że jestem poszukiwany.

Pędziłem co sił korytarzami, klucząc i starając się zgubić pościg. Ochroniarze nie byli tak zwinni jak ja, ale pewnie zdążyli już wezwać posiłki. Dlatego nie wahałem się, kiedy za kolejnym zakrętem ujrzałem niewielki właz w podłodze. Po zdjęciu pokrywy moim oczom ukazał się szyb z metalową drabiną. Ruszyłem niezdarnie w dół, przyciskając do piersi pudełko i mając nadzieję, że tamci nie zmieszczą się w wąskim tunelu. Gdybym był trochę mądrzejszy, wypuściłbym dyskietki, a potem pozbierał je na dole. Tymczasem usłyszałem kroki i nagle coś z całej siły uderzyło mnie w głowę. Zdążyłem jeszcze pomyśleć, że strażnik pewnie nie zdążył wyhamować i wpadł nogą do kanału, jak ten facet z kawału… A może pomyślałem to dopiero wtedy, gdy zamroczony bólem puściłem szczebel i runąłem w dół.

Wylądowałem stosunkowo miękko. Poruszyłem kończynami: wyglądało na to, że są całe. A wszystko dzięki bujnej, gęstej trawie, która zamortyzowała upadek. Dziwna była ta trawa, nigdy takiej nie widziałem. Jakby sama sobie rosła, przez nikogo niedoglądana.

Kiedy podniosłem głowę, zdziwiłem się jeszcze bardziej. Wokół rosły drzewa, znacznie większe niż te w znanych mi parkach, do tego źle dobrane i jeszcze gorzej rozmieszczone, jakby ktoś po prostu sypnął garść nasion, nie troszcząc się o efekt.

Nagle coś świsnęło mi koło ucha. Wrzasnąłem i odskoczyłem jak oparzony – w samą porę, bo zaraz o kilka kroków ode mnie przetoczył się z hukiem wielki żelazny potwór. Tu tum, tu tum, tu tum… Nim mnie minął, dostrzegłem w oknach zaciekawione twarze siedzących w środku ludzi. Niektórzy machali do mnie.

Maszyna z moich snów. Pociąg, tak ją nazywał ten ćpun. A więc ona naprawdę istniała. Gdzie ja byłem? Nie znałem słów na określenie tego miejsca: rozległa przestrzeń bez śladu ściany, gęstwina drzew i krzewów, bezmiar traw… Bezmiar, skąd ja wziąłem to słowo? Chyba też ze snu.

Podniosłem dyskietki i ruszyłem przed siebie, czując na skórze chłodny powiew… wiatru? Chwilami zapadałem się w wilgotny piach. Nie powinni tak mocno podlewać tych roślin, zgniją… Coś świeciło mi w oczy, jakaś wielka lampa, zawieszona na suficie. Sufit był pomalowany na niebiesko i wydawał się strasznie odległy, niedosiężny, jak w ogromnej auli.

Gdzie ja byłem?

Odwróciłem się, ale szyb i drabina znikły. Zostałem tylko ja, dyskietki i to dziwne miejsce. Gdybym mógł te dyskietki odczytać, miał jakiś sprzęt, może wszystko stałoby się odrobinę jaśniejsze, ale tak… Usiadłem pod drzewem, kręcąc głową, która wciąż mnie bolała od uderzenia butem. Nagle ziemia zatrzęsła się pode mną, jakby dom wpadł w jakieś straszne turbulencje. Chciałem się chwycić pnia, ale nie mogłem wymacać go rękami, a oczy nie widziały nic w tumanie pyłu.

Ocknąłem się.

Pierwszym, co zobaczyłem, był biały sufit, wiszący nisko nad moją głową. Leżałem na wysłużonym materacu w kącie kiepsko oświetlonego pokoju. Obok, przy stoliku, siedziało dwóch facetów, przeglądając na komputerze zawartość moich dyskietek.

– Taniocha – powiedział jeden. – Gdybym wiedział, że mały wykradł takie starocie, zostawiłbym go tam razem z tym wszystkim.

– Może się przydać – rzekł drugi. – Ukradł raz, to i drugi raz będzie umiał.

Pierwszy tylko coś mruknął i dyskusja zamarła. Tymczasem drugi zerknął w moim kierunku i zauważył, że mam otwarte oczy.

– Cześć – powiedział. – Jak się nazywasz?

– Man… – Odchrząknąłem. – Mandu. Mandu Geor. Co to za miejsce?

Parsknął śmiechem.

– Musiałeś się nieźle stuknąć. Jesteśmy na szóstym, w kwartale D. Spadłeś z drabiny. Przez ciebie musieliśmy wiać z naszej starej kryjówki.

– Miałem… dziwny sen – powiedziałem, choć wcale nie uważałem, że to był sen. Zbyt dobrze pamiętałem barwy, zapach, ciepło na twarzy, konsystencję piasku. – Po upadku znalazłem się w miejscu pełnym drzew. Sufit był niebieski i odległy, a ścian w ogóle nie było widać.

– Trzasnąłeś się w głowę – wyjaśnił mi jeden z facetów, ale drugi gestem nakazał mu milczenie.

– Co jeszcze tam było? – zapytał.

– Piach – powiedziałem. – Mokry, czarny piach. Dużo trawy. Wielka żarówka na suficie. I pociąg.

Ostatnie słowo wyrzekłem od niechcenia, pewien, że moi rozmówcy nie będą wiedzieli, o czym mówię. Tymczasem oni podskoczyli, jakby ich prąd poraził.

– Pociąg? Skąd znasz to słowo?

– Od ćpunów – wyjaśniłem.

Uspokoili się.

– Od dawna go słyszę – kontynuowałem. – Ale dopiero oni mi powiedzieli, co to jest.

Faceci znów się ożywili.

– Opowiedz, jak wygląda – zażądał jeden.

– Jest wielki, czarny, ma drzwi i okna. W środku siedzą ludzie.

– Andreas – rzekł jeden facet do drugiego, podniecony i przerażony zarazem – wyrzuć te wszystkie dyskietki. Chłopak jest medium, Pereira zapłaci nam za niego kupę forsy.

– Alvaro Pereira? – zapytałem.

– Znasz go? – Teraz obaj byli wyraźnie przestraszeni.

– Właśnie go szukałem, gdy zaczęli mnie ścigać.

Faceci wyglądali na zrezygnowanych, jakby czuli, że forsa przechodzi im koło nosa.

– Co to jest medium? – zapytałem.

– Człowiek, który ma kontakt z absolutem – wyjaśnił jeden ponuro.

– Z absolutem? – Pamiętałem to słowo z lekcji religii. – To znaczy z Birkutem?

Uczono nas, że Wielki Budowniczy zbudował dom z niczego, żeby mieć na czym zawiesić oko we wszechświecie. Potem stworzył człowieka, by mieć z kim rozmawiać. Kiedy w domu miały miejsce jakieś poważne awarie, kaznodzieje grzmieli z ambon, że rozgniewaliśmy Birkuta. Gdy udawało się doprowadzić wszystko do porządku, mówili, że to dzięki naszym modlitwom i ofiarom.

– Pereira lepiej ci to wytłumaczy – rzekł facet imieniem Andreas. – A te dyski, które ukradłeś, są do niczego. Straszny szmelc, teraz już nikogo to nie bierze. Swoją drogą, po co je kradłeś, skoro nie wiedziałeś, że jesteś medium?

– Dla ćpunów. – Nie widziałem już sensu w ukrywaniu czegokolwiek. – Mieli mi coś odpalić. Chciałem się dowiedzieć, o co chodzi z tym pociągiem.

– Dlatego szukałeś Pereiry?

Skinąłem głową.

– Mandu – rzekł Andreas – zawrzyjmy układ. Pozostaniesz tu przez kilka dni, a my będziemy rejestrować twoje sny. Potem przekażemy cię Pereirze. Ale musisz nam dać słowo, że mu nie powiesz, co z tobą robiliśmy.

– Po co wam te nagrania?

– To świetny towar, chłopcze! – zapalił się drugi facet. – Twoi kumple na pewno nie mają wiele forsy, ale znajdą się tacy, którzy zapłacą za to, ile tylko zażądamy.

Zgodziłem się. Rozumiałem ludzi gotowych zapłacić krocie za widok tych rozległych przestrzeni, lasu – skąd ja znałem to słowo? – i pociągu. Niestety, w ciągu następnych nocy znowu śnił mi się tylko stukot kół, ale faceci i tak byli zadowoleni. Widać ich sprzęt zarejestrował więcej niż moja pamięć.

Piątego dnia przyszedł Pereira.

Był młody, mógł mieć jakieś trzydzieści lat. Wyglądał na lekko stukniętego, ale od razu go polubiłem.

– Znamy się? – zapytał, unosząc brew.

Sięgnąłem do kieszeni i wyjąłem zmiętą kartkę z jego nazwiskiem.

– Kto ci to dał?

Opowiedziałem mu całą swoją historię od pierwszych snów aż po ucieczkę przed strażnikami, upadek i znalezienie mnie przez Andreasa i Kolę (tak miał na imię drugi facet). Przemilczałem tylko kwestię tajnych sesji nagraniowych.

– To są dyskietki, które chłopak ukradł – rzekł Kola, wręczając doktorowi pudełko. – Sama tandeta.

Wszystkie miały symbol „Loco” i numery oscylujące w okolicach pięćsetki.

– Możecie je zatrzymać – rzekł Pereira. – Ale nie liczcie na to, że zapłacę wam za chłopaka. Myślicie, że nie wiem, coście z nim robili przez te pięć dni?

Spojrzałem na Andreasa i Kolę, rozkładając bezradnie ręce.

– W porządku, doktorze – rzekł Andreas. – Sami chcieliśmy to panu powiedzieć, ale skoro nas pan uprzedził…

Pereira machnął niecierpliwie ręką i ruszył ku drzwiom, pchając mnie przed sobą.

– Cholerne hieny – mruknął, gdy znaleźliśmy się na zewnątrz. – Dawno wydałbym ich policji, gdyby nie to, że sam muszę się ukrywać.

– A, to dlatego ten lekarz wezwał strażników, gdy tylko wspomniałem o panu – domyśliłem się.

– Mhm – mruknął ponuro Pereira.

– A ta kartka? Domyśla się pan, kim był chory, który mi ją dał?

– Tak, poznaję to pismo. To mój nauczyciel, profesor Zamborra. Nie widzieliśmy się od wielu lat. Twierdzisz, że wyglądał na wycieńczonego?

Skinąłem głową.

– Spróbuję go stamtąd wydostać – rzekł doktor. – Na szczęście na górze pozostało kilka osób, które nadal są mi wierne.

– Pracował pan w szpitalu, a teraz się pan ukrywa? – zapytałem, starając się zrozumieć, kim właściwie jest Pereira.

– To długa historia, Mandu. Byłem zastępcą dyrektora kliniki psychiatrycznej. Oprócz rutynowych zajęć prowadziłem w sekrecie pewne badania naukowe. Ktoś się dowiedział i doniósł na mnie policji. Na szczęście zostałem w porę ostrzeżony. Zabrałem sprzęt, archiwum oraz kilkoro najbliższych współpracowników i znalazłem schronienie w tych korytarzach, rządzonych przez mafię narkotykową. Profesor Zamborra pewnie nie miał pojęcia o moich kłopotach. Sądził, że nadal jestem wicedyrektorem i że wyciągnę go ze szpitala. Może nawet sam zabiegał o przeniesienie…

– Bada pan sny wariatów? – zapytałem bez ogródek.

Wydał z siebie krótkie parsknięcie.

– A czujesz się wariatem, Mandu?

Zastanowiłem się.

– Nie. Kola powiedział, że jestem medium. Co to znaczy?

– Wiesz, co to jest absolut?

– Stwórca. Birkut.

– Nie, Mandu. Absolut to jest prawda. Opowiesz mi jeszcze raz ten swój sen?

Opowiedziałem.

– Zauważyłeś, że używasz słów, których nie ma w słownikach? „Pociąg”, „las”, „bezmiar”.

Dotarliśmy do zamkniętych na kłódkę drzwi, które wyglądały, jakby znajdował się za nimi jakiś magazyn lub graciarnia. Pereira otworzył. Zobaczyłem porządnie umeblowany pokój, z którego wychodziły dwie pary drzwi. Jedne, otwarte, prowadziły do kuchni.

– Jesteś głodny, Mandu?

– Nie bardzo – powiedziałem. – Andreas i Kola przyzwoicie mnie karmili. Ale napiłbym się herbaty. – Po czym zapytałem: – Co jest za drugimi drzwiami, panie Pereira?

– Moja pracownia – odrzekł.

– Będę mógł ją zobaczyć?

– Już niedługo.

Przyniósł herbatę. Siorbałem powoli, zastanawiając się nad wszystkim, co mi powiedział.

– Słyszał pan o facecie imieniem Pororok?

– Jasne. – Ożywił się. – Skąd o nim wiesz?

Opowiedziałem mu o palaczu.

– Musi być strasznie stary – rzekł w zamyśleniu doktor. – Nawet profesor Zamborra znał Pororoka tylko z legend.

– Kim on był?

– Największym medium w historii domu. Wszedł tak głęboko w absolut, że pewnego dnia po prostu zniknął.

Coś dziwnego działo się z moim wzrokiem. Miałem wrażenie, że Pereirze wyjeżdża z ust pociąg, a na głowie rosną drzewa. Zamrugałem. Pociąg był coraz bliżej. Turkot kół dudnił mi w uszach, parowóz gwizdał przeraźliwie.

Ocknąłem się na metalowym łóżku, z przyczepionymi do głowy przyssawkami. Obok warczała maszyna do zapisywania wariackich snów.

Chciałem poruszyć rękoma, ale były przyszpilone do łóżka.

– No, panie Pereira – mruknąłem – nieźle mnie pan urządził.

Mówiłem do siebie, pewien, że doktora nie ma w pokoju; podskoczyłem więc, słysząc zza urządzenia jego głos.

– Nie gniewaj się, Mandu. Gdybyś wiedział, że chcę zarejestrować twoje sny, mógłbyś je podświadomie kontrolować.

Po tych słowach podszedł i uwolnił mnie od elektrod, a potem oswobodził dłonie.

– Uśpił mnie pan?

Skinął głową.

– Dodałem do herbaty trochę środka nasennego.

– Drań. I co, zadowolony? Ja prawie nic nie pamiętam. Śniła mi się jakaś księga. Próbowałem ją otworzyć, ale okładka była zbyt ciężka.

Pereira obrócił monitor przodem do mnie i cofnął nagranie. Zobaczyłem swoje ręce mocujące się z okładką. Nie było na niej żadnego napisu.

Testament – rzekł doktor. – Taki nosi tytuł.

– Kto ją napisał? Pororok?

– Nie, jest znacznie starsza. Pochodzi z pierwszych wieków po zbudowaniu domu. Ale myślę, że Pororok zdołał ją otworzyć. Może nawet przeczytał całą.

– Jak to się stało, że nigdy dotąd o niej nie śniłem?

– Użyłem materiału stymulującego – rzekł Pereira. – Podłączyłem cię pod cudzy sen o księdze. Ty tylko pociągnąłeś go dalej.

– Skąd pan zna tytuł księgi?

– Niektórzy zaszli już dalej niż ty, Mandu. Ale nigdy w tak młodym wieku. Pokładam w tobie wielkie nadzieje.

Byłem zły, że traktuje mnie jak szczura laboratoryjnego, ale i mnie zaczęła się udzielać jego obsesja.

– Proszę mi powiedzieć wszystko, co pan wie o tej księdze – zażądałem. – Muszę to wiedzieć, jeśli mam coś osiągnąć – dodałem tonem wyjaśnienia.

Zastanawiał się przez chwilę, po czym kiwnął głową.

Testament to opowieść o powstaniu i początkach istnienia domu. Nie wiadomo, czy jest prawdziwa. Wszyscy, którzy czytali ją we śnie, zaczynali od końca. Końcowe fragmenty są dość dobrze znane, ale im bliżej początku, tym gorzej. Księga wydaje się sugerować, jakoby na świecie istniało jeszcze coś poza domem; coś, czego był częścią, lecz z powodu jakiegoś konfliktu został oderwany i rzucony w otchłań. Sądzę, że ty i inni ludzie mający podobne sny śnicie właśnie o tym miejscu.

– To znaczy, że to wszystko… pociąg, słońce, niebo… – uczyłem się coraz to nowych słów – istnieje naprawdę?

– W każdym razie istniało – powiedział Pereira. – O ile opowieść jest prawdziwa.

Miał w komputerze całe archiwum snów. Najstarsze nosiły numery w okolicach tysiąca – nic dziwnego, że zostawił handlarzom wykradzione przeze mnie dyskietki – najnowsze zaś przekroczyły już dwa tysiące. Mój zapisał pod numerem 2029. Zapytałem, dlaczego nie na samym końcu, bo były i dalsze.

– Nie chodzi o chronologię zapisu – rzekł – lecz o to, jak daleko zaszedł śniący w poznawaniu starego świata.

Najwyższym numerem na liście był 2077.

– Puści mi pan to? – zapytałem. – Co tam jest? Jak znaczna część księgi została rozszyfrowana?

– Zobaczysz to, Mandu – powiedział. – Ale jeszcze nie teraz. Nie jesteś gotów.

– Niech mi pan chociaż opowie!

– Księga została przekartkowana w całości – rzekł Pereira. – Litery pierwszego rozdziału były jednak tak rozmyte, że śniącemu udało się odczytać tylko co dziesiąte słowo. W myśl opowieści dom stał kiedyś na twardym gruncie, na ziemi. To to miejsce, które widujemy w snach – dodał. Nie umknęło mojej uwagi, że używa pierwszej osoby. – Nie wiadomo, dlaczego pewnego dnia ziemia znikła mieszkańcom z oczu, a dom zawisł we mgle.

– Chciałby pan wrócić na ziemię? – zapytałem.

– Wrócić… Dobrze powiedziane. Nigdy tam nie byłem, ale czuję się jak wygnaniec, który nie zazna spokoju, póki nie wróci do ojczyzny.

Ojczyzna. Znowu jakieś nowe słowo. Ale wiedziałem dokładnie, o co mu chodzi.

– A jeśli jej już nie ma?

– Chcę przynajmniej poznać całą prawdę o niej.

Nie musiałem pytać, komu przyśnił się sen nr 2077. Mój rozmówca miał to wypisane na twarzy.

Następnego dnia odwiedził nas jakiś facet. Miałem wrażenie, że widziałem go w szpitalu, ale Pereira uspokoił mnie.

– To nasz człowiek.

Rozmawiali w cztery oczy. Zauważyłem, że doktor jest bardzo podniecony.

– Profesor Zamborra zniknął – powiedział, gdy tylko za tamtym zamknęły się drzwi.

– Zniknął?

– Tak. Był na oddziale zamkniętym i ostatniej nocy po prostu wyparował.

– Myśli pan, że…

Pereira pokiwał głową.

– Był bardzo potężnym medium. Myślę, że mógł pójść w ślady Pororoka.

– Nagrywali go?

– Ostatnio nie. Był za słaby, odurzony środkami przeciwbólowymi. Ale wiele nagrań w mojej kolekcji pochodzi od niego.

– Panie Pereira – powiedziałem, nagle przestraszony – czy nie lepiej zostawić to wszystko tak, jak było? Po co gonić za jakąś mrzonką? Czy nigdy nie przyszło panu do głowy, że jest pan po prostu szaleńcem uzbrojonym w aparaturę naukową?

– Cały czas, Mandu. – Zaśmiał się. – Jeśli chcesz, odstawię cię do domu. Mieszkasz na trzecim, prawda?

Uśmiechnąłem się.

– Wiedział pan, że nie odejdę. Trzecie piętro, koledzy ze szkoły… To wszystko stało się takie odległe.

– Wiem, Mandu. Nie ma odwrotu. Chodź, obejrzymy twoją ostatnią sesję.

Po kilku snach otwierałem już księgę, czytając coraz to nowe ustępy. Wystarczyły dwa tygodnie, bym zrównał się z Pereirą.

Pewnego wieczoru porównywaliśmy zapisy swoich sesji. Z pierwszej strony Testamentu udało nam się odcyfrować tytuł rozdziału – Genezis – i kilka pojedynczych słów: „dom”, „Birkut”, „ziemia”, „łąki”, „Pan”.

– Patrz, Pereira – powiedziałem – tu chyba jest napisane „pociąg”.

Wspólne poszukiwanie tak nas zbliżyło, że zacząłem się zwracać do doktora per „ty”. Bawiło go to.

– Zamborra też ciągle gadał o pociągu. Ja sam nigdy go nie słyszałem.

Następnego ranka obudziłem się z przeczuciem.

– Podłącz mnie – powiedziałem. – Daj mi coś na sen i puść w tle nasz ostatni kolaż.

Od kilku dni tworzyliśmy w komputerze kombinacje naszych wizji, by mieć jak najpełniejszy obraz.

Zasnąłem.

Ocknąłem się z potwornym bólem głowy. Pereira siedział przy mnie z zatroskaną twarzą.

– Co jest?

– Nic się nie nagrało – rzekł. – Szum.

Zerwałem elektrody, złapałem ołówek i zacząłem gorączkowo gryzmolić na kawałku papieru. Po kilku minutach podniosłem głowę i podałem Pereirze kartkę. Potem zemdlałem.

Ocucił mnie jakimiś wyziewami. Gdy otworzyłem oczy, podał mi szklankę wody i tabletkę od bólu głowy. Wyciągnąłem rękę po kartkę.

„Genezis” – napisano w nagłówku.

Chyba powinienem powiedzieć „napisałem”, ale choć charakter pisma należał do mnie, przelewałem tekst na papier automatycznie, nieświadom treści.

„Na początku był Pan. Cały świat był w Panu, a Pan był całym światem. I postanowił Pan stworzyć ziemię, by mieć na czym oprzeć swój wzrok, i człowieka, by mieć do kogo skierować swe słowo. Gdy ziemia była już gotowa, stworzył łąki i pola, lasy i rzeki, góry i morza, by człowiek mógł podziwiać jego dzieło i zatracić się w nim.

I rzekł Pan do swego ludu: Nie postawisz na tej ziemi nic, czego by nie pobłogosławiła moja ręka. I przyszedł do niego mąż święty, i powiedział: Zbuduję pociąg, żeby jechał po szynach i obwoził ludzi po Twoim królestwie. I pobłogosławił mu Pan. Lecz inny mąż, imieniem Birkut, za nic miał Pańskie słowo. Zbudował dom i zapełnił go ludźmi, nie prosząc Pana o zgodę. I przeklął go Pan, i wyrwał dom z ziemi swojej, aby po wiek wieków dryfował w przestworzach. A wtedy lud domu odwrócił się od Pana i począł czcić Birkuta jako boga swego”.

– Myślisz, że to prawda? – zapytałem Pereirę.

Zaśmiał się.

– Wierzę, że ziemia istniała – powiedział – i że ludzie potrzebowali jakiegoś wytłumaczenia dla faktu, iż dom się od niej oderwał.

– Którzy ludzie?

– Konserwatyści. Wyznawcy starego boga.

– To by wyjaśniało, dlaczego księga fizycznie nie istnieje – zauważyłem. – Pewnie została zniszczona jako heretycka. Nie rozumiem tylko, skąd się wzięła w naszych snach.

– Pamięć genetyczna – zasugerował Pereira. – Widać nasi przodkowie byli wierni staremu bogu, a przynajmniej starej ojczyźnie.

– Tylko co z tego wynika dla nas, Alvaro? – zapytałem, nagle przygnębiony. – Myślałem, że chcę poznać prawdę… Ale to straszne, wiedzieć, że gdzieś tam jest ziemia, z pociągami, górami, morzami, a my nigdy jej nie zobaczymy.

– Może dom wróci kiedyś na ziemię.

– Bóg nas nie wpuści.

– Może już nie żyje. Może teraz rządzi tam kto inny. A może ziemia już dawno przestała istnieć.

Następne dwa dni były koszmarem. Obaj z Pereirą wpadliśmy w depresję i snuliśmy się po mieszkaniu jak żywe trupy. Alvaro pewnie chętnie by się upił, gdyby nie moja obecność. Ja sam chętnie bym się upił, gdyby nie jego kuratela.

Trzeciej nocy miałem sen. Ale nie o ziemi.

– Alvaro – powiedziałem z samego rana – ćpuny mają dyskietkę numer 2105.

– Co, jakie ćpuny? – zapytał, próbując zogniskować rozbiegany wzrok.

– Moi kumple.

Jednym haustem wypił filiżankę kawy.

– Skąd wiesz?

– Pokazywali mi. Zapomniałem numer, ale przypomniał mi się we śnie.

– Jesteś pewien? Skąd oni mogliby mieć taki towar? Może to całkiem inna seria albo…

Spojrzeliśmy na siebie i obaj jednocześnie doznaliśmy olśnienia.

– Zamborra!

Lekarze z trzeciego musieli nagrywać sny profesora, nim jego stan się pogorszył. Ćpuny wykradły ten dysk, nie mając pojęcia, czym dysponują. Cokolwiek się tam znajdowało, ich zamulone, pozbawione więzi z absolutem łby nie potrafiły pojąć prawdziwej istoty znaleziska.

– Tanio jej nie sprzedadzą – powiedziałem, ale Pereira tylko machnął ręką.

Odżyliśmy. Nie wiedziałem, na jak długo – pamięć mogła mnie mylić, dyskietka mogła pochodzić z innej serii, wreszcie – ćpuny mogły jej już nie mieć; ale póki istniała nadzieja, musieliśmy dołożyć wszelkich starań, by zdobyć te nagrania. Wsiedliśmy do teleportu. Na szczęście Alvaro znał wszystkie kody, a ja miałem ważną kartę.

Zmaterializowaliśmy się na trzecim i ostrożnie wyjrzeliśmy z kabiny.

– Zostanę tu – powiedział Pereira. – Mogliby się przestraszyć na widok dorosłego. Tylko się streszczaj, żeby mnie tu ktoś nie nakrył.

Poszedłem szukać ćpunów. Na szczęście byli przy rurach.

– Cześć, koleś! – przywitali mnie. – Gdzieś bywał? Myśleliśmy, że cię zgarnęli.

– Dużo nie brakowało – odparłem. – Mam dla was dobry towar, ale potrzebuję czegoś w zamian. Pewien facet dał mi zlecenie. Chodzi o dysk numer 2105.

– Nie ma mowy, koleś! – oburzył się herszt.

Pokazałem im trzy dyskietki. Spuścili z tonu.

– Możemy przetestować?

– Ale pojedynczo.

Wzięli jedną i schowali się w rurach.

– Odjazd, koleś – stwierdzili po powrocie. – Oddamy ci swój towar za pięć takich.

– To się dobrze składa – powiedziałem – bo w tamtej kabinie siedzi mój zleceniodawca z dwiema kolejnymi dyskietkami. Ale najpierw musi dostać swoją.

– A jak nas wykiwa?

– Obawiam się, że nie macie wyjścia. – Pokręciłem głową z udawanym smutkiem. –  Jeśli za chwilę nie dostanie dyskietki, wkurzy się i poszczuje was policją narkotykową. A trzeba wam wiedzieć, że to szanowany człowiek, wicedyrektor szpitala.

– Pieprzysz.

– Alvaro! – zawołałem w kierunku kabiny.

Drzwi się otworzyły, a ćpuny, jak się spodziewałem, omal nie narobiły w gacie.

– W porządku. – Herszt pospiesznie podał mi dyskietkę.

Wręczyłem mu resztę swoich.

– A te dwie?

– Jak sprawdzimy towar. – Po tych słowach wszedłem do kabiny i zamknąłem drzwi.

Nie przejmując się względami bezpieczeństwa, odpaliliśmy dyskietkę. W pierwszej chwili myśleliśmy, że to lipa. Oglądaliśmy rzeczy dobrze nam znane – ziemię, pociąg, Testament. Zacząłem się zastanawiać, czego właściwie szukamy. Kolejnej księgi?

– Patrz! – wykrzyknął Pereira, zatrzymując obraz.

Na ekranie widniała pierwsza strona Testamentu. Była bardzo wyraźna. Dostrzegaliśmy szczegóły, których nie było widać w naszych zapisach – kolor papieru, ornamentykę inicjału, wytarte rogi. W poprzek strony biegł jakiś cień. Pobiegłem za nim wzrokiem i zobaczyłem palce trzymające brzeg kartki. Pereira ponownie uruchomił film. Palce przerzuciły kartkę.

Zamiast strony tytułowej moimi oczom ukazał się kolejny ciąg liter – tym razem prostszych, mniejszych, pozbawionych zdobników. „Przedmowa” – napisano w nagłówku.

Testament należy do najbardziej interesujących zabytków światowego piśmiennictwa” – czytaliśmy w podnieceniu. „Powstał najprawdopodobniej w II wieku po upadku Europy, na ziemiach leżących w centrum dźwigającego się z gruzów kontynentu. Inspiracją dla autora stała się legenda o ocalałym z pożogi wieżowcu, który podróżni pociągów kursujących między Berlinem a Bydgoszczą widywali rzekomo w mgliste dni w okolicach dawnego miasta Posnan. Dom miał być zamieszkany, lecz odcięty od świata niewidzialną granicą – mieszkańcy nigdy go nie opuszczali, a nikomu z zewnątrz nie udało się wejść do środka. Jako ciekawostkę warto przytoczyć fakt, że i w naszym stuleciu pojawiały się doniesienia o możliwym istnieniu w tamtej okolicy niezidentyfikowanej budowli.

Testament podejmuje próbę opowiedzenia historii tajemniczego domu; historii – co najciekawsze – widzianej oczyma samych jego mieszkańców. Całość kręci się wokół klasycznego, znanego z wielu wcześniejszych opowieści, motywu winy i kary. Co skłoniło autora do nadania starej legendzie nowego oblicza? Być może, pomny na grozę wielkiego kataklizmu, pragnął przestrzec potomnych przed kolejną katastrofą. Dlaczego jednak jego przestroga zwraca się ku mieszkańcom tajemniczego domu zamiast ku tym, którzy pozostali na zewnątrz? To pytanie do dziś pozostaje bez odpowiedzi”.

– Rozumiesz coś z tego? – zapytałem.

– Jeśli to prawda – rzekł Alvaro, kręcąc głową – i jeśli nie ma więcej przedmów, to znaczy, że dom przez cały czas stał na ziemi.

– Tu piszą, że tylko czasem było go widać.

Machnął niecierpliwie ręką.

– Wszystko jedno. Był, jest na ziemi. Jak myślisz, dlaczego w piwnicy nie ma okien?

– Sądziłem, że… że po prostu taka jest jej natura.

– Mhm. Natura. – Alvaro zaśmiał się. – A naturą domu jest to, że dryfuje w przestworzach. Nie, Mandu. Myślę, że piwnica znajduje się pod ziemią.

– W takim razie…

– Tak – rzekł Pereira. – Wyjście powinno być na parterze.

Okazało się, że Alvaro nie zna kodu na parter. Nigdy tam nie był. Musieliśmy pojechać – powiedział „pojechać”! – na pierwsze i stamtąd zejść schodami ewakuacyjnymi.

Po drodze przypomniałem sobie o dyskietkach dla ćpunów.

– Zapiszę im w spadku całe moje archiwum – rzekł Pereira.

Na parterze w żadnym kiosku nie mieli mapy, a gdy o nią pytaliśmy, patrzyli na nas jak na wariatów. Szybko zrozumieliśmy dlaczego: kondygnacja była jednym wielkim labiryntem, w którym, co gorsza, korytarze wiły się niczym węże, przyprawiając o oczopląs.

– Źle! – zawołał Alvaro po kwadransie błądzenia, uderzając pięścią w ścianę. – Myśl, Mandu!

– Słońce – powiedziałem, bo na podłodze pojawił się nie wiadomo skąd złoty promyczek. Ruszyliśmy za nim.

Dotarcie do drzwi nie zajęło nam wiele czasu. Przez dużą szybę w ich górnej części niewiele było widać, świat zaokienny spowijała bowiem mgła, ale wiszące gdzieś ponad nią słońce robiło, co mogło, by przyświecać naszym dążeniom.

Alvaro położył dłoń na klamce. Potem cofnął ją i gestem zaprosił mnie do otwarcia drzwi. Nie wiem, czy powodował nim szacunek, czy lęk.

Nacisnąłem klamkę i pchnąłem drzwi. Nie stawiały oporu.

Otuliło nas chłodne powietrze mglistego popołudnia. Pachniało mokrą ziemią, mgła powoli podnosiła się znad pola. Zeszliśmy po schodach i zrobiliśmy kilka kroków do przodu; gdy się obejrzeliśmy, dom był niemal niewidoczny, zamazany jak poruszone zdjęcie.

Pociągu w ogóle nie było widać. Biegliśmy co sił w nogach za turkotem kół, ten jednak wkrótce zgasł w oddali.

– Poczekamy na następny – rzekł Alvaro, siadając na torach.

Iwona Michałowska

październik 2004

To opowiadanie też poszło w „NF”, jakoś w 2005 roku chyba.

2 responses to “absolut

  1. Tak, właśnie przeczytałem opowiadanie w 3/2005 moim zdaniem najlepsze opowiadanie numeru. I odnośniki do Poznania, do Genesis. Podobało mi się, choć mogłobyć początkiem czegoś większego. Pozdrowienia! 🙂

Dodaj komentarz