czarny piasek fragment II

DIGAMMA (ROZDZIAŁ VI)

W ŚWIĄTYNI OGNIA

Dziś uwolni ostrze.

Szedł brzegiem Warty, od czasu do czasu dotykając zawieszonej u pasa finki. Dostał ją od ojca i wyjmował z pochwy tylko w wyjątkowych przypadkach. Nikomu nie było wolno patrzeć na ostrze. Gdyby ktoś je zobaczył, musiałby zginąć. Dlatego Predrag od czasu do czasu rzucał okiem za siebie, sprawdzając, czy nie podąża za nim żaden z kolegów. Potem pogrążył się w myślach i zapomniał o ostrożności.

Dziś uwolni ostrze. Dokona męskiego czynu. Kiedyś będzie mógł opowiedzieć o tym ojcu.

Oni nawet nie znieśliby jego widoku, te nędzne sługusy nafaszerowane tao, ćpuny, pedały, pokurcze jebane. Cała szkoła brała te cholerne prochy, nie było kibla, w którym by nie krążyły, nie zbierały swojego żniwa. Wszyscy, którzy wzięli, przechodzili na złą stronę. Zacierały im się krawędzie. Spróbuj, mówili. Zobaczysz, jakie to przyjemne. Cioty! Robal wyżerał im mózgi, wpuszczał jad zgnilizny i rozkładu. Jak można walczyć z czymś takim? Był tylko jeden wróg prawdziwy, pełnokrwisty. Jeden, przez którego ostrze nie przeszłoby jak przez papkę. Durbanow, potwór przeklęty, niepojęty. Durbanow, który nawet jemu jeżył włosy na głowie. Gari, chudy kujon o zapadniętych policzkach i płonących niezdrowym ogniem oczach. Gari miał w głowie cały kosmos. I trzeba mu go było stamtąd wyjąć.

Dziś uwolni ostrze. Zajrzy w twarz wyroczni, pozna kolejny fragment układanki. Może już dziś dowie się, kiedy i gdzie dopełni się przeznaczenie.

Swoją drogą, trzeba sprawdzić, o co chodzi z tą lukrecją. Czy to prawda, co piszą w necie.

W oddali majaczyły ruiny starego budynku. Tam zmierzał. Kiedyś była to siedziba klubu kajakowego; zostały zarośnięte zielskiem ściany bez okien i drzwi. Idealne miejsce na spotkania jego bandy.

Ale bandy już nie było. Był tylko on i wyrocznia.

Nim dotarł na miejsce, niósł pod pachą spore naręcze chrustu. Zrzucił to wszystko obok znajdującego się pośrodku ruin paleniska. Przykucnął, wyjął z plecaka gazetę, podarł na kawałki, przycisnął stożkiem z gałązek.

Wyjął plastikową butelkę i nalał białego płynu do stojącej w kącie miseczki. Czekał. Pierwszy pojawił się Rudy. Predrag nie odpędzał go. Dopiero gdy kot wypił i zaczął się łasić do jego nóg, kopnął go lekko. Rudy odskoczył. Przystanął, obejrzał się.

– Kysz! – fuknął na niego Predrag. Rudy zawinął ogon i oddalił się, obrażony.

Następny był Nefi, czarny kociak z białymi uszami. Predrag nie potrafił mu odmówić. Dolał do miski i przyglądał się, jak Nefi chłepcze. Potem odpiął finkę od pasa. Do trzech razy sztuka.

Czarny pojawił się jak na zawołanie. Popatrzył na miskę, na człowieka, znów na miskę. Podszedł, obwąchał brzeg, zaczął pić.

Predrag zakradł się od tyłu. Wyszarpnął finkę z pochwy. Drugą ręką schwycił kota za sierść na karku i podniósł.

Czarny wyrywał się, wrzeszcząc wniebogłosy.

– Zamknij ryj!

Ostrze przeszyło futro. Krew zrosiła ziemię, ale kot nadal szarpał się i wrzeszczał. Cholera! Predrag przycisnął go do ściany, unieruchomił. Ciął. Niech to szlag! Poplamił sobie spodnie. Będzie musiał wymyślić jakąś bajkę dla matki. Ale dobrze, kot już znieruchomiał, zasnął.

Tak właśnie pomyślał: zasnął. Jak inaczej? Obaj byli tylko narzędziami wyroczni

Niespodziewanie kotem wstrząsnęła jeszcze jedna seria drgawek. Z pyska popłynęła strużka krwi, wprost na rękaw chłopaka. Wypuścił zwierzę z obrzydzeniem.

Już. Już dobrze. Kurtka jest z ortalionu, wypierze ją w Warcie. Kot leżał. Predrag trącił go nogą, raz, potem drugi. No. Zdechł. Teraz szybko, póki jeszcze ciepły. Musi być ciepły.

Przybił kota do pala, wbił głęboko w środek paleniska. Kysz, Rudy, wynoś się, już mu nie pomożesz. Musiałem, rozumiesz? Ciesz się, że to nie ty. Wyjął zapałkę, potarł, przytknął do świerkowej gałązki; gdy się zajęła, rzucił zapałkę na dno stożka. Gazeta chwyciła ogień.

Wyczyścił nóż piaskiem, zeszłorocznymi liśćmi. Na koniec wypolerował poślinioną chusteczką. Musi lśnić.

Usiadł po turecku i czekał, aż płomienie obejmą sierść. Dopiero gdy ta zaczęła płonąć z sykiem, a nóż w jego ręku zadrżał lekko, Predrag ustawił ostrze prostopadle do ognia i zaczął czytać.

Początkowo widział tylko grę świateł, ale gdy oczy nauczyły się rozróżniać linie labiryntu, szybko odnalazł czarne ziarno. Przemieszczało się powoli, jak gangrena. Ku górze, ku górze, ku sercu. Na północ, na skraj. Przez chwilę bał się, że wypadnie, ale ono zatrzymało się na brzegu. Wtedy znad paleniska napłynął biały pył i osiadł na nożu, połykając czerń.

Judasz Iskariota podniósł głowę.

Baltazar zobaczył Predraga przez okno. Normalnie nie zwróciłby na to uwagi, bo jego kumpel uwielbiał się włóczyć samopas. Tym razem jednak miał przytroczoną do pasa finkę, ulubiony prezent od ojca, który zwykle pokazywał tylko najbardziej zaufanym kumplom. Ale nawet wtedy nie wyjmował go z futerału. Miał fioła na punkcie tej finki. Zabiłby każdego, kto spróbowałby spojrzeć na ostrze.

Najwyraźniej kierował się w stronę ruin. Ciekawe, po co. Nie spotykali się tam od ubiegłej jesieni, kiedy sam Predrag stwierdził, że są już za starzy na zabawę w Indian.

– Mamo, wychodzę na chwilę! – zawołał Baltazar, biegnąc do korytarza, pospiesznie wkładając buty i ściągając z wieszaka kurtkę.

– Zaraz kolacja! – zaprotestowała matka.

– Góra pół godziny! – odkrzyknął i już był za drzwiami.

Zbiegł pospiesznie po schodach, narzucając w biegu kurtkę, i ruszył ku ruinom, trzymając się blisko drzew, by w razie zagrożenia uskoczyć za pień. Słońce już zaszło, różowe niebo po drugiej stronie rzeki zaczynała pożerać szarość.

Ukrył się za drzewem i usiłował dojrzeć przez szparę między gałęziami, co się dzieje w ruinach. Widział chrust w palenisku. Widział wchodzące i wychodzące koty. Był wśród nich Nefi, osiedlowa maskotka, czarny kociak z białymi uszami. Był Rudy, dziecko Wielkiej Niedźwiedzicy, którą w zeszłym roku przejechał samochód (tak przynajmniej mówiono, choć zdaniem Baltazara musiał to być transporter opancerzony). Było też kilka obcych.

No i był Czarny.

Zmierzchało. Trudno było dostrzec, co wisi na palu, który Predrag wkopał w ziemię paleniska. Dopiero gdy buchnął ogień, Baltazar zobaczył długi, ciemny kształt. Predrag usiadł w kucki, płomień zatańczył na ostrzu noża. Kręcące się niespokojnie wokół ruin koty znieruchomiały, wpatrzone w spektakl, jakby ktoś rzucił na nie urok. Tylko płomień tańczył.

Ośmielony ciemnością i bezruchem Baltazar przesunął się ostrożnie do przodu. Krok, potem drugi. Predrag nie odrywał wzroku od noża. Co on tam widział?

Gałązka trzasnęła pod nogą Baltazara.

Któryś z kotów zerwał się i skoczył w ciemność. Pozostałe zaczęły się wiercić. Świat się obudził.

Predrag podniósł głowę.

W normalnych okolicznościach przestraszyłby się tych meneli, którzy siedzieli w krzakach i pili z gwinta jakieś świństwo. Było już całkiem ciemno, a on wypadł z gąszczu prosto na nich.

– Tej, mały, napijesz się z nami? – rzucił któryś, a pozostali zarechotali.

Baltazar pokręcił głową, rozłożył ręce w przepraszającym geście i pobiegł dalej. Jednego nawet znał – starego szmaciarza Wiecha, który czasem żebrał pod sklepem o parę centów. Wydawał się tak słabowity, że tylko go pchnąć, a poleci na ziemię i nakryje się nogami. Jego kumple wyglądali nieco groźniej. Gdyby się przestraszył, może próbowaliby go zatrzymać, wywinąć jakiś numer. Ale jak mógłby się bać czegoś tak swojskiego jak trzej pijacy w krzakach? Po tym, jak zakłócił szamański rytuał Predraga, a ten podniósł na niego płonące oczy, Balt nie potrafił już się bać rzeczy ziemskich.

Na próżno przekonywał siebie, że tamten nie mógł go rozpoznać. Siedział w blasku ognia, podczas gdy on przyczaił się w ciemnościach i rzucił do ucieczki, ledwie Predrag uniósł głowę. Mimo to przerażenie ściskało mu gardło.

Przypomniał sobie pewne zdarzenie sprzed lat. Byli wtedy w trzeciej klasie. Baltazar od początku szkoły należał do paczki Predraga i dotąd odczuwał z tego powodu jedynie zdrową radość, a nawet pewną dumę, bo jego kumpel był w klasie nie byle kim. Nic sobie nie robił z autorytetów, skakał na główkę do basenu, świetnie grał w piłkę i był prowodyrem licznych wybryków, które rozsławiły go niemal w całej szkole. Wszystko to jednak mieściło się w granicach rozsądku, a chłopak miał taki wdzięk, że i nauczyciele, i rodzice kolegów  szybko mu wybaczali.

Pewnego razu Baltazara zaczepiło na osiedlu dwóch starszych chłopaków. Wyglądali na piątą, szóstą klasę, ale chyba byli z innej szkoły, bo zupełnie ich nie kojarzył. Zauważyli, że liczy drobniaki, i podeszli.

– Dawaj kasę! – rzucili, przypierając go do płotu.

Balt widział chodzących w oddali ludzi, ale nie bardzo wiedział, co właściwie miałby zrobić. Wołać „ratunku”? To by się kumple uśmiali, gdyby ktoś im doniósł.

Tamci nawet za bardzo go nie poturbowali, tylko wyjęli mu z ręki oszczędności – całe osiem euro z groszami – i przeszukali kieszenie, a potem kazali się obrócić twarzą do płotu i liczyć do stu. Nim doszedł do dziesięciu, zdążyli zniknąć za rogiem.

Nazajutrz Baltazar opowiedział o zajściu kolegom. Trochę podkoloryzował: w jego wersji napastników było trzech, przewrócili go i kopali, a oprócz pieniędzy zabrali mu czapkę-dżokejkę.

Kilka dni później, idąc z Predragiem i Kacprem na boisko, nagle zobaczył jednego z nich. Tamten też go rozpoznał i przez chwilę sprawiał wrażenie, jakby się zastanawiał, czy nie odwrócić się na pięcie i nie pobiec w przeciwnym kierunku, ale widać uznał, że nie wypada się bać dziesięciolatków.

– To on mnie napadł! – rzucił półgłosem Baltazar.

– Na pewno? – spytał Predrag.

Tamten zdążył już ich minąć, ale gdy Balt skinął głową, Predrag puścił się w pogoń. Pozostali pędzili o dwa kroki za nim. Predrag kopnął chłopaka od tyłu w zgięcie kolana, a ten stracił równowagę i runął jak długi.

Wtedy Predrag zaczął kopać. Gdyby nie obecność pozostałych, chłopak pewnie podniósłby się i stanął do walki, ale w tej sytuacji tylko się skulił, zasłonił twarz dłońmi i z pojękiwaniem przyjmował kopniaki.

– Oddawaj siano, kurwa! – wrzeszczał Predrag.

– Oddam! – odkrzyknął chłopak.

Predrag przestał kopać i patrzył na niego wyczekująco.

– Nie mam przy sobie – wyjąkał tamten. – Przyniosę.

Nim zdążył ponownie się skulić, Predrag kopnął go w brzuch. Chłopak zrobił się biały jak ściana, czoło zrosił mu pot. Spazmatycznie łapał powietrze. Baltazar wpatrywał się w tę scenę jak urzeczony. Nie był w stanie się ruszyć ani wydać z siebie głosu.

– Przestań! – zawołał w końcu Kacper, po czym schwycił Predraga za przedramię i próbował odciągnąć od ofiary. Predrag obrócił się ku niemu. Miał w oczach taką furię, że przez chwilę wyglądał, jakby zaraz miał się rzucić na Kacpra. Ale w końcu oprzytomniał.

– Jutro masz oddać forsę i czapkę – rzucił w kierunku leżącego, po czym cała trójka odeszła, zostawiając go zwijającego się z bólu.

Nim przeszli przez furtkę boiska, Baltazar obejrzał się dyskretnie. Tamten bardzo, bardzo powoli zbierał się z chodnika. Nic dziwnego, że nie miał siły spytać, o jaką czapkę chodzi.

Następnego dnia chłopak czekał na nich przed szkołą. Był blady i miał sińce pod oczami. W ręku trzymał dziesięć euro i czapeczkę – dokładnie taką jak ta, która kilka dni wcześniej wpadła Baltazarowi do Warty.

Od tamtej pory, nie będąc tego świadom, Balt uważał się za sługę Predraga. Ale dopiero dziś po raz drugi ujrzał w jego oczach ten ogień, który płonął w nich tamtego dnia.

Dodaj komentarz