Notki filmowe 2016 (II)

https://image.tmdb.org/t/p/w342/v9xSiXv10NjFdCfQtwurAzPUz5I.jpg

Tę notkę musi otwierać plakat Carol, bo inaczej być nie mogło. Zacznę jednak dzisiejszy wpis – a uzbierało mi się sporo filmów od poprzedniego razu, och, tak sporo, że nie wiem, jak się z tym wszystkim wyrobię –  przewrotnie: od spektaklu. Ale obejrzanego w kinie.

Ostatnio zrobiła się moda na transmitowanie w kinach spektakli teatralnych, na ogół z Londynu. A że w moim prywatnym wszechświecie zrobiła się akurat moda na Benedicta Cumberbatcha, postanowiłam się wybrać na transmitowanego z National Theatre Hamleta z nim w roli głównej, tym samym spełniając jednocześnie kilka swoich potrzeb/zachcianek: odchamiając się, oglądając znośną sztukę (Szekspir nie przestaje mnie zaskakiwać tym, jak wiele fragmentów piosenek czy nazw zespołów okazuje się cytatami lub parafrazami z jego dzieł – pewnie jako anglistka powinnam to już wiedzieć, ale a) napisał dużo, b) mam sklerozę), oglądając Cumberbatcha w roli scenicznej, wreszcie – last but not least – przekonując się, jakie to uczucie oglądać teatr, i to nie byle jaki, w kinie. Nie zawiodłam się. Tak bogatej i sprawnie zmienianej scenografii jeszcze nie widziałam, efekty dźwiękowe i ich zgranie z elementem wizualnym robią wrażenie, a sam Benedict – cóż, chyba pierwszy raz w życiu naprawdę poczułam ból Hamleta, choć w jakim stopniu wynikało to z jego gry, a w jakim z emocjonalnego stosunku do serialowej postaci Sherlocka w wydaniu tego aktora, powiedzieć nie umiem. Jest jednak bardzo chwalony za tę rolę, więc pewnie nie tylko to drugie.

Filmów, jako się rzekło, obejrzałam sporo. Dość szokujący (rzekłabym nawet „schizujący”) okazał się austriacki Widzę, widzę. Po obejrzeniu trailera nie było wiadomo, czy nastawiać się na horror, czy na film psychologiczny, aczkolwiek większą nadzieję miałam na to drugie. Wyszłam z kina wstrząśnięta, ale i zdegustowana, bo twórcy chyba nieco przesadzili z obrzydliwością – niemniej sama fabuła świetnie utkana, ze zdumiewającym zwrotem, a zdjęcia/ujęcia doskonałe. Film z pewnością nie jest horrorem, ale nie jest też fimem psychologicznym, choć może zgłaszać takie pretensje – jest raczej dobrym thrillerem.

W ramach nadrabiania zaległości obejrzałam Wstyd z Michaelem Fassbenderem w roli faceta uzależnionego od seksu. Robi wrażenie (podziwiam aktora za odwagę zagrania w nim, ale w końcu od tego są aktorzy) – świetnie pokazuje pustkę w duszy nałogowca, który już dawno przestał odczuwać przyjemność z oddawania się nałogowi i teraz czyni to jedynie z przymusu. Wkurza mnie natomiast, gdy czytam w opisach, że Wstyd to, „diagnoza współczesnego społeczeństwa”. Wczoraj czytałam, że morderca Kajetan P. jest przykładem choroby drążącej społeczeństwo, mianowicie manii samodoskonalenia. Otóż nie. Tak jak nie każdy samodoskonalący się człowiek zabija (co nie przeszkadza mi zauważyć, że owszem, w wielu ludziach istnieje neurotyczna potrzeba bycia lepszymi, której źródeł prawdopodobnie trzeba szukać w dzieciństwie), tak nie całe społeczeństwo uzależnia sie od seksu i ma problem z nawiązywaniem relacji emocjonalnych. W filmie pojawiają się wyraźne przesłanki wskazujące na to, że Brandon i jego siostra pochodzą z rodziny, w której działy się jakieś bardzo złe rzeczy. Oboje są potrzaskani emocjonalnie – Sissy ma za sobą samookaleczenia i próby samobójcze, nie potrafi znaleźć sobie miejsca w życiu. Kontaktu z rodzicami nie utrzymują („We’re not bad people, we’ve just come from a bad place” – mówi w pewnym momencie do brata dziewczyna). Znamienna jest scena, w której Sissy wchodzi Brandonowi do łóżka, a on ją wyrzuca. Dla mnie jest to dość wyraźna sugestia, że rodzeństwo w przeszłości miało ze sobą kontakty seksualne, być może nie z własnej woli. Z pewnością w każdym razie zaznało  przemocy seksualnej.

Z cyklu „nadrabianie filmów z Fassbenderem” chciałam również sięgnąć po Głód, opowiadający o strajku głodowym więźniów w Irlandii Północnej w roku 1981, który zakończył się śmiercią dziesięciu z nich, ale… nie mam odwagi. Chyba sobie odpuszczę, bo wizja śmierci głodowej, zwłaszcza zaś zagłodzenia się na śmierć z własnej woli, jest dla mnie przerażająca. Dlatego tak mną wstrząsa sprawa strajku głodowego Nadii Sawczenko (której oczywiście życzę długiego i szczęśliwego życia), choć wiem, że takich spraw na świecie jest znacznie więcej.

Wracając do kina – Pokój, który pewnie już widzieliście, podobał mi się, ale nie przeżyłam efektu „wow”, bo wcześniej czytałam książkę Emmy Donoghue, którą jestem absolutnie oczarowana. Książka jest pisana  z punktu widzenia Jacka, zawiera charakterystyczne błędy, jakie mógłby popełnić sześciolatek (no dobrze, sześciolatek w ogóle nie umiałby tak pisać, ale i tak jest to zabawne), a do tego nieco dłużej utrzymuje się w niej niejasność co do tego, co film wyjaśnia już w trailerze – czym jest tytułowy pokój i dlaczego oni się tam znajdują. Książkę zatem polecam wszystkim i film też, bo daje radę (Emma Donoghue napisała scenariusz, a Lenny „Jestem Lennym Abrahamsonem” Abrahamson sprawnie go zrealizował), choć szczerze mówiąc, nie wiem, które powinno pójść na pierwszy ogień. Istnieje bowiem niebezpieczeństwo, że jeśli najpierw przeczytacie książkę, podobnie jak ja nie będziecie tak zachwyceni filmem jak większość widzów, ale i odwrotnie – jeśli film będzie pierwszy, książka może już Was tak nie porwać.

Obejrzałam również Most szpiegów, który wydał mi się bardzo przyzwoitym filmem, acz bez zaskoczeń, nawet jeśli nie zna się faktów, na których został oparty. Mark Rylance zasłużył na Oscara za rolę drugoplanową (choć pewnie nie powinnam tego pisać, bo nie wszystkich kandydatów widziałam w akcji), a i Tom Hanks zagrał przyzwoicie. Duże wrażenie zrobiły na mnie sekwencje budowy Muru Berlińskiego i tego, co się wokół niego działo.

Tak się złożyło, że trzy ostatnie opisywane dziś filmy rozgrywają się w podobnej epoce – Most szpiegów w roku 1960, a dwa pozostałe – Brooklyn i Carol – już zupełnie w tym samym czasie, bo Brooklyn w latach 1951-1952, a Carol chyba o rok później (zaczyna się przed Bożym Narodzeniem roku 1952). Ciekawe jednak, że oglądając Brooklyn, miałam wrażenie, że dzieje się znacznie wcześniej. Być może to dlatego, że o ile Carol jest o przełamywaniu stereotypów, film Crowleya (na podstawie powieści Colma Toibina) traktuje raczej o życiu takim, jakie ono było, ze wszystkimi konwenansami, choć jego bohaterka też jest osobą bardzo odważną. Serdecznie polecam ten obraz – bardzo malowniczy, klimatyczny, mądry, z Saoirse Ronan w roli głównej i Domhnallem Gleesonem w jednej z pozostałych ról. Gleeson (dopiero się  dowiedziałam, czyim jest synem, bo zwykle nie mam pamięci do nazwisk irlandzkich aktorów, nawet tak charakterystycznych) gra ostatnio w mnóstwie filmów i przez chwilę nawet sobie żartowałam, że pewnie spłaca kredyt, ale przyznaję – potrafi się wcielać w różne postacie i przybierać różny wygląd. Z coraz większym zainteresowaniem śledzę jego karierę.

Na koniec zapowiedziana Carol. Nie pamiętam, kiedy ostatnio byłam tak wzruszona jak podczas oglądania tego filmu. Niby obyczajówka, niby się wie, że cała ta gra na emocjach jest skalkulowana (jak zawsze w sztuce), ale chemia w organizmie buzuje. To wreszcie jest taki film o miłości kobiet, na jaki czekałam – bez epatowania ostrym seksem jak w Życiu Adeli, bez fatalizmu cechującego choćby Inne spojrzenie (które zresztą dość mocno się zestarzało, choć wciąż jest warte obejrzenia) czy irańsko-libański (bo nakręcony przez irańską imigrantkę w Libanie) Circumstance. Po prostu piękny film o miłości wbrew konwenansom. O tym, ile możemy stracić, a ile zyskać, decydując się zdjąć maskę i żyć prawdziwym życiem. Bo o ile Therese, młodsza z bohaterek, nie ma do stracenia aż tak wiele, o tyle wybór Carol jest dramatyczny.

Przyznaję, że o ile przed obejrzeniem filmu byłam bardziej przekonana do obsadzenia w jednej z głównych ról Cate Blanchett, niż do Rooney Mary, po filmie moje wrażenia są odwrotne – Rooney jest wyśmienita, Cate tylko OK. Trochę mi przeszkadzało, że 46-letnia aktorka gra matkę czterolatki, bo o ile dziś tak późne macierzyństwo się zdarza, wydaje mi się, że w latach 50. rodzenie pierwszego dziecka około czterdziestki było rzadkością (chociaż co ja tam wiem – to tylko przypuszczenia). Przyjmuję więc, że filmowa Carol ma około trzydziestki, góra 35 lat, a o ile 30-letnia Rooney Mara wypada przekonująco w  roli 19-latki (wiek chyba nie zostaje podany w filmie, ale tak jest w opisach), po Cate po prostu widać, że jest po czterdziestce. Co oczywiście nie zmienia faktu, że jest bardzo atrakcyjną kobietą po czterdziestce 🙂

Myślę, że długo jeszcze będę przeżywać ten film i nie raz do niego wrócę. Wzbudził we mnie emocje, które chce się przeżyć ponownie.

Przepiękna muzyka!

Uff! Myślałam, że już mi się nie uda tych wszystkich opisów zamieścić, ale jakoś dałam radę. Mam nadzieję, że komuś się przydadzą. A gdyby ktoś chciał podyskutować – zapraszam.

Dodaj komentarz