Bałam się, że pisanie o tym serialu będzie jak odkrywanie na nowo Ameryki. Wszak napisano już pewnie o nim całe tomy, a przynajmniej zapisano wiele forumowych ścian. Dzięki Blogowi Ysabell poznałam jednak słowo headcanon, które dało mi pretekst. Każdy odbiorca sztuki ma osobistą wizję, w której na to, co uniwersalne, nakładają się jego osobiste przeżycia, zainteresowania, obsesje. To właśnie jest headcanon. Wszyscy oglądamy tego samego Sherlocka, a każde z nas widzi co innego. Dywagując nad cudzą psychiką, nie sposób uniknąć sięgania do skarbnicy własnych doświadczeń. Wszak to z głębi siebie sięgamy ku innym, to z głębi siebie obserwujemy wszystko, co istnieje poza nami. Pozwólcie zatem, że wydobędę z tej głębi to, co się tam kłębi na temat Sherlocka.
Na początek mała uwaga: nie da się pominąć niewygodnego faktu, że mówimy o postaci, która – choćbyśmy nie wiem jak ją kochali – jest fikcyjna. Co więcej, mówimy o postaci serialowej wzorowanej na literackiej i choć przeniesienie historii w XXI wiek pozwoliło scenarzystom potraktować oryginał dość luźno, wciąż są to wariacje na temat, a nie całkiem nowa melodia. O ile osobiście wolałabym, żeby to jednak była nowa melodia z wplecionymi motywami z pierwotnej – nie mogę na przykład wybaczyć scenarzystom, że po licznych sugestiach, jakoby Sherlock i Watson mieli się ku sobie, ożenili Johna – o tyle rozumiem, że miłośnicy Conan Doyle’a (ja czytałam jego książki trzydzieści lat temu i nie pamiętam z nich wiele) pewnych rzeczy mogliby im nie wybaczyć. Niestety, napięcie pomiędzy oryginałem a wizją autorską i może także kwestie komercyjne (widz raz po raz musi się poczuć zaskoczony) powodują, w moim odczuciu, pewne niekonsekwencje w prowadzeniu postaci i ich wzajemnych relacji. Cóż jednak – w prawdziwym życiu też często prowadzimy się niekonsekwentnie.
Niekonsekwencją, którą trudno mi przeskoczyć, jest pokazanie matki Sherlocka jako osoby niezbyt charyzmatycznej i raczej ustępliwej wobec synów. Owszem, jest matematyczką, która poświęciła karierę, by wychować wybitnie uzdolnione latorośle, co może uzasadniać sugestie, że – niczym ojciec Davida Helfgotta w filmie Blask – przelała na synów swoje ambicje intelektualne, zaniedbując, a nawet tłamsząc ich rozwój emocjonalny, lecz całe to straszenie Sherlocka mamą przez Mycrofta i rozpaczliwe zastanawianie się tego ostatniego, „dlaczego nie pozwalała nam się bawić z innymi dziećmi”, traci na wiarygodności na widok tej pospolitej, pospolicie sprzeczającej się z mężem kobiety. Pozostaje mieć nadzieję, że i w tym względzie scenarzyści szykują jakąś niespodziankę. Odnoszę bowiem wrażenie, że Sherlock w takiej postaci, w jakiej ukazany jest w serialu, nie mógł zaistnieć bez dzieciństwa skażonego zaniedbaniem emocjonalnym, nadmiernymi wymaganiami i prawdopodobnie także wychowywaniem poprzez szantaż. Podobnie zresztą rzecz się ma z Mycroftem, którego początkowo postrzegałam jako oprawcę, lecz teraz i w nim widzę ofiarę.
Serialowy Sherlock wydaje się mieć rozliczne problemy mentalne i emocjonalne, co – jakkolwiek w jego przypadku przerysowane – nie jest całkowicie niemożliwe, bowiem takie problemy mają tendencję do występowania w grupach, a zaburzenia osobowości często przybierają postać mieszaną. Jak zwykł mawiać on sam, „Kiedy wyeliminuje się niemożliwe, prawdą musi być to, co pozostało, choćby i było wysoce nieprawdopodobne”.
Nie podejmę się oceny, czy – jak sugeruje Watson – Sherlock ma zespół Aspergera. Pewne rzeczy (umysł działający genialnie w wybranych dziedzinach, nieświadomość konwencji społecznych) mogą na to wskazywać, ale za mało wiem na temat tego schorzenia. Zaburzenia ze spektrum autyzmu wydają się zależeć raczej od czynników biologicznych, co stawia je poza głównym obszarem moich zainteresowań, którym jest wpływ czynników wychowawczych na naszą konstrukcję psychiczną. A w Sherlocku pojawia się sporo sugestii, jakoby na osobowość bohatera znacząco wpłynęły doświadczenia z dzieciństwa.
Sherlock nie jest ani psychopatą, jak mówią o nim niektórzy, ani „wysokofunkcjonującym socjopatą”, jak mówi on sam. (Do pewnego momentu cechy psychopaty wydaje się przejawiać Mycroft, lecz później scenarzyści go zmiękczają). Owszem, czasem bezlitośnie wykorzystuje ludzi, ale kiedy indziej jest gotów narazić życie, by pomóc przyjaciołom. W moim odczuciu obaj bracia są produktem dzieciństwa naznaczonego wrodzoną innością oraz matczynymi ambicjami, lękami, być może nieudolnością rodzicielską. Dodatkowo Mycroft lubił się dowartościowywać kosztem wrażliwego braciszka.
Wrażliwość jest słowem kluczowym dla zrozumienia Sherlocka. A symbolem tej wrażliwości jest tajemniczy Rudobrody, o którym przypomina bratu Mycroft, ilekroć ten daje się owładnąć – szkodliwym w odczuciu starszego brata – emocjom. Z czasem dowiadujemy się, że Rudobrody był ukochanym psem Sherlocka, który „musiał zostać uśpiony”, co chłopiec przeżył tak głęboko, że od tej pory każde zaangażowanie emocjonalne kojarzy mu się z bólem. Nie wiemy jeszcze rzeczy niezmiernie istotnej, mianowicie – dlaczego uśpiono Rudobrodego. Moim zdaniem byłoby zbyt proste, gdyby zwyczajnie zachorował. Może na przykład pogryzł dotkliwie kogoś, kogo Sherlock nie lubił, co wzbudziło w chłopcu poczucie winy i przekonanie – które zabrał ze sobą w dorosłe życie – że zaangażowanie emocjonalne zniszczy nie tylko ciebie, ale i tych, których kochasz? Jeśli dodamy do tego trudności w kontaktach społecznych oraz kompleksy (Sherlock był mniej błyskotliwym z braci, co – biorąc pod uwagę fakt, że wychowywali się w izolacji – wywołało w nim poczucie, że jest głupi), otrzymujemy obraz człowieka pełnego lęku przed zranieniem i absolutnie niezdolnego wyobrazić sobie, że komuś może na nim zależeć (to ostatnie dobrze pokazano w odcinku, w którym John prosi go, by został drużbą na jego ślubie – dopóki nie powie wprost, że chodzi o Sherlocka, ten nie dopuszcza do siebie możliwości, że sformułowanie „najlepszy przyjaciel” może się odnosić do niego).
Psychiatra i psychoanalityczka Karen Horney uznałaby obu Holmesów za neurotyków. Neurotyk w jej ujęciu to osoba, której prawidłowy rozwój został w dzieciństwie zahamowany w wyniku niekorzystnych okoliczności.
Wskutek rozmaitych ujemnych wpływów dziecku może jednak nie być dane rozwijać się zgodnie z jego potrzebami i przyrodzonymi dyspozycjami. Tego rodzaju niesprzyjające okoliczności są zbyt liczne, aby móc je tu wszystkie wymienić. Lecz gdy się je podsumuje, wszystkie sprowadzają się do tego, że ludzie z otoczenia dziecka zbyt pogrążeni są w swoich własnych stanach nerwicowych, aby móc dziecko kochać, a nawet dostrzegać w nim określoną indywidualność. Ich postawy wobec dziecka warunkują własne neurotyczne potrzeby i reakcje. Mówiąc po prostu, dorośli bywają dominujący, przesadnie opiekuńczy, onieśmielający, skorzy do gniewu i nerwowi, nadmiernie wymagający, nadmiernie pobłażliwi, zmienni i niekonsekwentni, faworyzujący kogoś z rodzeństwa dziecka, obłudni, obojętni itd. Rzecz nie sprowadza się nigdy do jednego czynnika, zazwyczaj istnieje cała konstelacja wywierająca niepożądany wpływ na rozwój dziecka.
W wyniku tych wpływów w dziecku nie rozwija się poczucie przynależności, nie czuje sensu pojęcia „my”, dręczy je natomiast poczucie niepewności i niejasny lęk, który nazywamy lękiem podstawowym. Wyraża się on w poczuciu izolacji i bezradności w świecie odczuwanym jako potencjalnie wrogi. Ów lęk podstawowy ciąży na dziecku, paraliżując spontaniczne przejawy autentycznych uczuć wobec innych osób i zmusza je do szukania szczególnych sposobów kontaktowania się z nimi. Musi ono – czyniąc to nieświadomie – układać sobie te stosunki tak, aby nie rozbudzać ani nie wzmacniać, lecz łagodzić swój niepokój. [Karen Horney, Nerwica a rozwój człowieka, Rebis 2015, str. 12–13]
Aby złagodzić lęk towarzyszący nam w kontaktach z innymi i niepewność co do samych siebie, chwytamy się różnych strategii. Czasem będzie to szukanie oparcia w innych (w grupie bądź w jednej osobie, którą postrzegamy jako silną) kosztem rezygnacji z własnej indywidualności, innym razem, odwrotnie, próba dominowania nad innymi – bo tylko mając władzę, jesteśmy w stanie uwierzyć we własną wartość – jeszcze innym przekonywanie siebie i innych, że interesuje nas tylko wybrana dziedzina życia (np. praca), a inne (cała sfera życia osobistego i wszystko, w czym czujemy się słabi) są nam obojętne.
Weźmy Draco Malfoya i jego krzepkich kumpli, Crabbe’a i Goyle’a. Ci ostatni reprezentują pierwszą ze wspomnianych grup. Najwyraźniej nie sądzą, że mają do zaoferowania cokolwiek poza siłą własnych mięśni, więc ochoczo rezygnują z indywidualności w zamian za służenie komuś charyzmatycznemu, kto (jak im się zdaje) wie, czego chce. Draco, ze swej strony, jest neurotykiem nastawionym na dominację – czuje się szczęśliwy jedynie wtedy, gdy ma władzę i ludzie się go boją. Nie istnieje dla niego inna opcja niż panowanie, bo tylko ono pozwala mu czuć, że jest coś wart. Nietrudno zgadnąć, że pod tą fasadą kryje się samotność i przekonanie, że nikt nie może go pokochać, ba! – nawet polubić, takiego, jaki jest naprawdę. Jeśli zdradzi się ze słabością lub potrzebami emocjonalnymi, cała konstrukcja fałszywego ja runie, a on zostanie z niczym – jego prawdziwe ja jest bowiem słabo ukształtowane, trudne do uchwycenia i bardzo podatne na zranienie.
Silne tendencje do budowania fałszywego ja na bazie władzy, a także pozycji społecznej/zawodowej zdradza Mycroft Holmes. Ma tendencje do upokarzania brata i dzięki aluzjom dowiadujemy się, że robił to już w dzieciństwie. Wiele jego krytycznych zachowań wobec Sherlocka można interpretować raczej jako obawę o wizerunek rodziny niż troskę o brata, choć im dalej w las, tym bardziej scenarzyści starają się pokazać, że gdzieś pod tą zimną fasadą ukrywa się człowiek wrażliwy i autentycznie zatroskany. Trudno się dziwić, wszak wzrastali w tym samym domu – chłodny, dystansujący się od emocji Mycroft i impulsywny, targany sprzecznymi uczuciami Sherlock.
Sherlock najlepiej wpisuje się w schemat trzeciego ze wspomnianych przeze mnie typów neurotyka – tego, który buduje swoją samoocenę na fundamencie czegoś, w czym jest dobry (rozwiązywania zagadek kryminalnych), udając jednocześnie (także wobec siebie), że inne dziedziny życia zupełnie go nie interesują. Kontakty z ludźmi są dla niego trudne, więc wmówił sobie, że jest ponad to. Nie może przecież ryzykować śmieszności, prawda? A im bardziej staje się znany, tym większym zagrożeniem byłaby najdrobniejsza porażka. Zagrożeniem dla jego reputacji, lecz może nawet bardziej – dla psychiki. Bo Sherlock jest w środku małym, delikatnym chłopcem. Porzucenie osłony ochronnej byłoby w jego przypadku nie tylko trudne, ale i bardzo niebezpieczne – nie jest bowiem gotowy stawić czoła życiu bez niej. Nie znaczy to jednak, że człowiek, który nie miał szans rozwinąć prawdziwego, zdrowego ja [warto się zapoznać z pojęciami true self i false self sformułowanymi przez pediatrę i psychoanalityka Donalda Winnicotta] na zawsze pozostanie uwięziony w fałszywym, neurotycznym świecie. Jego dekonstrukcja musi się jednak odbywać stopniowo i musi jej towarzyszyć konsolidacja ja prawdziwego. W serialu widać, jak Sherlock zmienia się pod wpływem bliskości z Johnem – jak zaczyna dostrzegać, że ktoś może w nim cenić nie tylko jego błyskotliwy umysł, i że on sam może się zbliżyć z kimś, kto – co Sherlock lubi podkreślać – nie dorównuje mu intelektualnie. Filmowy Watson świetnie rozwija w Sherlocku „ludzkie” cechy i choć pewnie w życiu jest to znacznie trudniejsze niż w serialu, z pewnością jego empatia i dobrze pojęta akceptacja (to znaczy taka, która nie pozwala wejść na głowę, ale wybacza i tłumaczy) są bardzo pomocne.
O ile u Mycrofta jedynym widocznym skutkiem emocjonalnych deficytów wydaje się dające czasem o sobie znać łagodne poczucie straty, o tyle Sherlock radzi sobie znacznie gorzej – jest impulsywny, nie może znieść bezczynności; gdy długo nie znajduje godnego siebie zadania, ćpa albo strzela do ścian. Te zachowania wskazują na osobowość chwiejną emocjonalnie, co w moim odczuciu nie tylko nie kłóci się z prezentowaną przez niego na użytek świata chłodną fasadą, lecz doskonale ją tłumaczy: im większa wrażliwość, tym łatwiej cię zranić, więc na wszelki wypadek zamykasz się w grubym pancerzu.
Takie jest moje spojrzenie na Sherlocka. Wzrusza mnie, bo jest wrażliwym chłopcem o skomplikowanej psychice, choć czasem mam ochotę dać mu w mordę, gdy źle traktuje Johna, który jest jego mimowolnym terapeutą. Terapeutą w ograniczonym, rzecz jasna, zakresie. Bo wyobrażacie sobie Sherlocka na fotelu (nie, nie na kozetce) u psychoterapeuty?
Cóż, może warto. Warto sobie wyobrazić Sherlocka próbującego się obrać ze swoich lęków, wstydów, z całego tego balastu, który przytłoczył jego prawdziwe ja i nie pozwala mu się rozwijać. Ile barier trzeba pokonać, żeby osiągnąć postęp! Tak właśnie wygląda terapia zaburzeń osobowości. Wymaga cholernie dużo odwagi. Każde spotkanie z terapeutą to zdejmowanie po kawałku pancerza z pełną świadomością, że pod spodem jest coś wstydliwego, miękkiego i nieokreślonego. I że to coś to jesteś właśnie ty.
Z drugiej strony – przygoda to równie ekscytująca jak najciekawsze zagadki kryminalne. Uda się dotrzeć do sedna czy się nie uda? Uda się jakoś to sedno ogarnąć i na dobre zrzucić pancerz? A może wcale nie trzeba się go pozbywać – wystarczy wiedzieć, kiedy go używać, a kiedy chować do szafy?
Bo to nie tak, że Sherlock po terapii przestanie być Sherlockiem. Będzie po prostu Sherlockiem po terapii. Wciąż genialnym, wciąż ekscentrycznym, tyle że lepiej czytającym mapę swojej psychiki i otwartym na nowe możliwości – na przykład na miłość.
Ale bez obaw – nie sądzę, żeby to się stało w serialu. Jedynym poważnym kandydatem był dla mnie John, a on jest już zajęty. Sherlock zawsze będzie cierpiał, bo to nas wzrusza. Poza tym lubię sobie pomyśleć: „Ten Sherlock jest o tyle bardziej stuknięty niż ja, a przecież go uwielbiam”, co ma oznaczać, że nie jestem beznadziejnym przypadkiem.